Czy macie takie miejsca w domu, które są tak zagracone, że wstydzicie się ich pokazywać innym?
Ja mam. Nie w moim własnym mieszkaniu, które stopniowo czyszczę i porządkuję, ale w domu rodzinnym, poza moim codziennym zasięgiem działania.
Za każdym razem, jak przyjeżdżam w odwiedziny do mojej mamy, zaglądam w jego zakamarki i zastanawiam się, jak to się stało, że tu jest tyle przedmiotów! Dlaczego by tego wszystkiego nie wyrzucić? Byłoby o wiele czyściej, prościej. Dom zyskałby na przestrzeni, byłoby więcej miejsca do odpoczynku, także tego mentalnego.
Nie ma co ukrywać, sama latami gromadziłam.
Najpierw zabawki, które potem szły w obieg dalej po rodzinie i znajomych z dziećmi. Ale te z Pewexu musiały zostać, bo szkoda, bo drogie, bo takie wyjątkowe i wyczekane tygodniami przed wystawą.
Potem komiksy. Nadal je mam.
Encyklopedie dla młodzieży Larousse. To była kopalnia wiedzy na młodej osoby i pierwsze zetknięcie z kolorowym wydawnictwem na pięknym kredowym papierze. Bezcenne.
Torebki, torebeczki, które namiętnie kupowałam.
Zeszyty ze szkoły. Zawsze szkoda mi się ich było pozbyć. Traktowałam je poniekąd jak pamiętnik. Ręcznie zapisany, z notatkami na marginesie, czasem cichymi długopisowymi rozmowami z koleżanką z ławki.
Prezenty urodzinowe, te niekoniecznie trafione, ale sentymentalne.
Pamiątki z pierwszych wyjazdów za granicę.
Podarunki od tego i owego…
To wszystko jest w mojej skrytce, której boję się ruszyć. Boję się, że wsiąknę w ten zakurzony, ale mój własny bajzel i się z niego nie wygrzebię przez miesiąc. Boję się też ładunku emocjonalnego, który przy bezwzględnym postępowaniu z przeszłością mógłby nie wytrzymać i wybuchnąć.
Nie chcę już więcej gromadzić i zagracać swojego mieszkania niepotrzebnymi rzeczami. Ale gdyby nie te 'graty’ to zapomniałabym, że Filipinka zrobiła z Kasi – Katarzynę. Że profesor od angielskiego miał niekonwencjonalne metody nauczania i musieliśmy napisać swoją historię aż do śmierci. Że będąc pierwszy raz w Hiszpanii kupiłam sobie bardzo 'hiszpański’ kubek z …bohaterami South Parku. Taki był 'zachodni’. I tak go ceniłam, że stał jako ozdoba – nigdy nie został skalany herbatą. Że będąc w Kazimierzu Dolnym na moim pierwszym samodzielnym wyjeździe, pierwszy raz w życiu odwiedziłam żydowski cmentarz, z którego podprowadziłam dwa małe znicze zapisane hebrajskimi znaczkami. Ciekawość zwyciężyła nad wyrzutami sumienia.
Wg zasad minimalizmu powinnam zdroworozsądkowo podejść do sprawy. Jeśli ich nie używam i nie mam takiego zamiaru – pozbyć się ich. Prawda jest taka, że skrytka żyje własnym życiem odkąd opuściłam dom rodzinny, czyli już jakieś 14 lat. Kalendarze Szalonego Małolata współżyją z Historią Filozofii na jednej półce i nikomu krzywda się nie dzieje.
W tych 'gratach’ jest zapisane moje życie. Chciałam pamiętać. Mieć świadectwo dla moich dzieci, jaka byłam i dlaczego.
Gdybym je wyrzuciła, musiałabym równolegle opisywać każdą z nich. Stworzyć kronikę lat 90. wg siebie, tak by przestrzeń się oczyściła, a umysł potrafił odtworzyć czas, który minął.
Jestem ciekawa, czy tylko u mnie jest taka skrytka. Czy tylko ja mam sentymentalny problem z rozliczeniem się z przeszłością?
2 komentarze
Kasiu, postanowiłam od początku przeczytać twój blog. Odkryłam cię jakiś miesiąc temu.
30 grudnia 2017 at 6:44 PMCo do wspomnień. Wyrzucam. I nie z powodu, bo co mój mąż powie o moich byłych. Nie. Mając 15 lat przeżyłam swoją pierwszą miłość. Pisywaliśmy listy do siebie. Miałam cały karton. Któregoś razu wzięłam karton, pojechałam do cioci i spaliłam list po liście. Nawet nie czytałam. Pamiętam co w nich było i jaki charakter pisma miał ten chłopak. Mam to w głowie i w sercu 🙂
To piękne! I może być dobrym wytłumaczeniem, dlaczego bez bólu rozstajemy się z sentymentalnymi przedmiotami. I tak pamiętamy 🙂 Dzięki, Aniu, że czytasz.
30 grudnia 2017 at 9:33 PM