fbpx
Rodzina

Chorujące dziecko

Czy można oszczędzić na chorującym dziecku? Wiem, brzmi to kontrowersyjnie. Wyrodni rodzice oszczędzają na dzieciach. Dzieciom trzeba przychylić rąbka nieba, obsypać kolorową zabawkową tandetą, wyróżowić lub wyniebieszczyć odzieżowo (żeby dla przechodniów jasna była płeć od pierwszych dni życia), a już na zdrowiu oszczędzać najzwyczajniej NIE WYPADA. Pogotowie opiekuńcze już czyha na takie matki i ojców.

Ale czy na pewno? Czy jesteśmy w stanie wydać mniej w sytuacji awaryjnej systemu immunologicznego?

W ostatnim czasie staram się to analizować i dochodzę niestety do mieszanych wniosków.

Przede wszystkim warto wymienić rodzaje wydatków, jakie najczęściej nam towarzyszą przy chorobie potomka:

1. Prywatny lekarz pediatra – od 100 do 160 zł za wizytę, zależnie od miasta – no bo jak zaufać lekarzom z NFZ, na pewno nie słyszą, czy świszcze w płucach, a w dodatku chcą upchnąć promowane przez koncerny farmaceutyczne leki. Zasada psychologiczna jest również taka, że jak natychmiast zapłacimy z własnej kieszeni, a nie z niewidocznych dla nas podatków, wówczas jesteśmy bardziej przekonani o wysokiej jakości usług.

2. Lekarstwa – antybiotyki, syropki, spraye do gardła/nosa/ucha/czego bądź, maście, tabletki, saszetki – wydatek równy wizycie z punktu pierwszego, w dodatku gdy diagnoza nietrafiona, należy wykupić nowe specyfiki (nie wspominając o dodatkowym haraczu dla medyka)

3. Opieka niani w przypadku, gdy sami nie jesteśmy w stanie wziąć zwolnienia na tydzień lub dwa choroby (było – nie było jest to długi okres nieaktywności zawodowej w pracy, nie każdy może sobie w dzisiejszych korpo-czasach na taką ekstrawagancję jak zajmowanie się dzieckiem pozwolić!)

4. Ostatecznie trzeba też wydać na środki prewencyjne lub grypo-leczące paraleki dla nas samych, bo infekcja odpotomkowa jest nieunikniona jak chłody w Zimną Zośkę, a na sobie już możemy oszczędzić na pewno, tu już wypada nie dbać, ale liczyć na szybki efekt (bo „mama nie bierze zwolnienia” – o ojcu jak widać mowy nie ma, nie choruje?)

Pomimo, że należę do prywatnego grupowego ubezpieczenia zdrowotnego, które oferuje mi pracodawca (jeden z benefitów korporacji), każdego miesiąca wydaję ok. 200-300 zł na okoliczność nigdy przecież nie planowanej choroby dziecka. Jednak od jakiegoś czasu, odkąd nagromadziłam dziesiątki specyfików wcześniej przepisywanych i połączyłam kropki w logice wypisywania leków przez medycznych ekspertów, postanowiłam sama podejmować kurację z tego, co mam. Zdarza się, że ostatecznie lądujemy u lekarza i utwierdzamy się w przekonaniu, że to była strata czasu, bo zawsze zapisują to samo. A nasz czas to przecież $$$!

Jest jednak pewno ALE. Nasza indolencja zaczyna się w przypadku, gdy dziecko choruje nam chronicznie, nie mamy już pomysłu, jak wyleczyć nasilające się dolegliwości, syropki nie pomagają, a gorączka rośnie, a wielokrotne antybiotykoterapie nadwerężają długoterminowo stan zdrowia dziecka. Potrzebna jest wówczas ręka eksperta, który będzie w stanie przeprowadzić niezbędne badania, zawyrokować o przyczynie powtarzających się infekcji i przewidzieć skutki podejmowanych działań leczniczych.

Niestety, tu oszczędności trudno szukać. Prywatny lekarz i dodatkowe badania to złotówki z naszych kieszeni, które jednak mamy nadzieje wydawane są celowo i sensownie. Chyba że mamy czas, cierpliwość i zaufanie, żeby usiąść w kolejce do lekarza z NFZ i czekać, co los przyniesie.

W jaki jeszcze sposób ograniczać wydatki? Można tworzyć własne leki z naturalnych składników, takie jak syrop z cebuli*, sok z malin, napar z lipy, herbatka z miodem, mleko z czosnkiem i masłem (które dziecko to łyknie?). Można wziąć też opiekę nad dzieckiem idąc pod prąd oczekiwaniom pracodawcy – i swoim finansowym, bo wypłacone nam będzie jednak tylko 80% wynagrodzenia, i starać się liczyć na zduszenie wirusa w zarodku. I tego życzę wszystkim – żeby naturalne metody działały, a otaczający nas świat nas nie szczuł w wypełnianiu rodzicielskich obowiązków (nie tylko matczynych).

* Pokrojoną cebulę przekładamy w słoiczku miodem, odstawiamy, aż cebula puści soki, następnie podajemy 3 x dziennie po łyżeczce lub łyżce – w zależności od wieku dziecka, przechowujemy w lodówce.

Previous Post Next Post

Przeczytaj jeszcze

6 komentarzy

  • Reply zocha

    Od dłuższego czasu leczę przeziębienia i grypy jesienno-zimowo-wiosenne u siebie i partnera przede wszystkim naturalnymi metodami, ewentualnie przy wsparciu rutinoscorbinu i witaminy C. Ale najważniejsze to zostać w łóżku, odpocząć, leżeć – dlatego L4, choć na te 3 dni plus weekend, jest jednak potrzebne, ale trudno, niby mniejsza wypłata, ale jednak wcale nie, bo pojawiają się oszczędności na lekach. Nie pamiętam kiedy ostatnio łykałam jakiś antybiotyk, całe wieki temu to było! 🙂 Oprócz leżenia i herbatek z miodem polecam też… rosół. To naprawdę dodaje siły organizmowi, rozgrzewa i pomaga na przeziębienia – no chyba, że tak już to sobie zakodowałam w psychice, że mój organizm stwierdził, że nie ma wyjścia, musi wyzdrowieć 😉

    3 czerwca 2016 at 11:24 AM
    • Reply Kasia W | Ograniczam Się

      Masz rację, że opieka nad dzieckiem i pilnowanie, by wyzdrowiało przekłada się potem na lepszy stan jego zdrowia w przyszłości. Oby Twoje metody przyniosły skutek. A próbowałaś suplementacji probiotykami, by uszczelnić układ odpornościowy? W jakim wieku masz dziecko?

      3 czerwca 2016 at 11:56 AM
      • Reply zocha

        Na razie leczę w taki sposób tylko siebie i narzeczonego. Ale mam nadzieję, że te metody sprawdzą, gdy pojawią się dzieci 🙂 Podobnie leczyła mnie i moje rodzeństwo mama. Z racji tego, że jest nas 4 w zbliżonym wieku, w dzieciństwie zarażaliśmy się jedno od drugiego i anginy trwały u nas całymi miesiącami. Istny szpital. Miód, suszona lipa, kamfora, stawianie baniek, syrop z cebuli i herbata z majeranku z miodem na kaszel, a na gardło – wosk pszczeli, płukanie gardła naparem z szałwii, to były najczęstsze metody stosowane przez moją mamę.

        3 czerwca 2016 at 12:33 PM
        • Reply Kasia W | Ograniczam Się

          Twoja mama musi być mądrą kobietą. Ja również staram się stosować naturalne metody na budowę odporności i jak ognia unikam antybiotyków. Ale jeszcze kiedyś o tym napiszę 🙂

          3 czerwca 2016 at 1:33 PM
          • zocha

            Napisz koniecznie, to jest bardzo fajny temat! 🙂 W mojej pierwszej pracy miałam koleżankę -do dziś utrzymujemy kontakt – z którą niemal każdą przerwę na herbatę rozmawiałam na temat naturalnych sposobów na leczenie i odporność, bowiem okazało się, że byłyśmy wychowywane w podobny sposób, nasze rodziny są bardzo do siebie podobne.

            3 czerwca 2016 at 2:52 PM
          • Kasia W | Ograniczam Się

            Obecnie przygotowuję się głównie w temacie budowania odporności na bazie mikroorganizmów, czyli bakterii. Czytam ciekawą książkę na ten temat, piję preparat probiotyczny Joy Day i używam środków do mycia z bakteriami. Taki eksperyment 🙂

            3 czerwca 2016 at 3:02 PM

    Leave a Reply